Dendrobium nobile - na ratunek

     Dzisiaj chciałabym się z Wami podzielić historią jednego biednego storczyka, którego głupota i niewiedza ludzka niemalże zabiła.

     Początek historii na moich oczach rozpoczął się w styczniu 2016 roku. Wówczas nie interesowałam się storczykami, więc średnio mnie obchodziło, w jaki sposób się z nimi poprawnie zajmować. Koleżanka z pracy ma do tej pory w domu sporo storczyków (jednak tylko Phalaenopsisy), więc to na nią spadła funkcja opiekunki dla chwastów - bo wraz z Dendrobium przyszły trzy falki. Była obeznana w tym, w jaki sposób postępować ze standardowym sklepowym storczykiem, tak o dendrobium już nie potrafiła dobrze zadbać.
     Bezlistno-listne patyki w nieprzeźroczystej doniczce były podlewane od święta nieodstaną wodą z kranu, postawione na zachodnim parapecie, narażony na pełne słońce w godzinnych szczytach. I tak w zasadzie do dzisiaj.
     Kulminacyjnym momentem ich tragedii (listopad 2016) okazało się, jak zaczęły powoli gdzie nie gdzie puszczać listki, a koleżanka... zabrała się za dzielenie i przesadzanie :) Ponad połowa rośliny została przez nią podzielona na pojedyncze ewentualnie podwójne patyki, które później wsadziła razem do jednego wiadereczka :) Oszczędziła jedynie skupisko badyli, które było łaskawe pokazać liście. Ono w całości zostało posadzone do osobnego pojemnika i trzeba przyznać, że ma się świetnie. Liście urosły i pomimo braku wiosennego przechłodzenia storczyk zakwitł.

     Jak już załapałam bakcyla storczykowego (grudzień 2016/styczeń 2017) i udało mi się w międzyczasie uratować dwa zabiedzone sklepowe falki, postanowiłam, że z czystej ciekawości sprawdzę, czy moja ręka coś podziała na oporne patyki (późny maj/wczesny czerwiec).
     A efekty mojej ingerencji możecie ujrzeć w dalszej części posta :)

     Z początku - kiedy trzymałam ją  w starym, podziurawionym wiadereczku - starałam się matkę doprowadzić do porządku, tj. dać jej dostatecznie wody, by bulwy napuchły i wyglądały chociaż trochę zdrowiej. Po ponad miesiącu okazało się, że jest to trud zbyteczny, bo nawet przy częstym moczeniu korzeni wyglądała cały czas tak samo. Za to namiętnie co chwile pokazywały się zaczątki nowych kejek, których na chwilę obecną naliczyłam jedenaście - przy takiej ilości w porównaniu do kondycji rośliny, to bym oznajmiła stan agonalny.
     W zasadzie nie mam już nadziei dla matki, by chciała przy korzeniach odbijać nowymi przyrostami. Dopóki jednak wszystkie pędy nie zmumifikują, nie zamierzam jej wyrzucać - kwiat to ona, a ona to kobieta, więc nigdy nie wiadomo, kiedy zmieni zdanie :)




     Roślina wcześniej była o wiele płyciej "zakorzeniona" i może się wydawać, że te kejki na dole to przyrosty, jednak nie, są to normalne, zdrowe, regularne kejki. Zastanawiam się jednak na pozostawieniem ich przy matczynej roślinie, jestem ciekawa, co może z tego wyniknąć :)

      Tą dwójkę na poniższych fotografiach uznałam już za dostatecznie duże i oddzieliłam je od matki. Poza tym zastanawiałam się, jak wpłynie to na rozwój reszty kejek, które wydawały się niemalże stać w miejscu ze wzrostem w porównaniu do tych dwóch.


     Na razie siedzą w korze o drobnej frakcji bez dodatkowych dupereli typu keramzyt czy mech. Może później coś "zakombinuję", jeżeli oznajmią mi, że nie podobają im się warunki, w których żyją :) Nie porobiłam również żadnych dziurek w pudełeczkach, rośliny są wystarczająco płytko i uważam, że nie potrzebna im dodatkowa wentylacja dla korzeni.



          Z racji tego, że siedzą w korze, postanowiłam, że będą spryskiwane dopiero wtedy, jak będę widzieć, że podłoże prawie całkowicie przeschło. Kejki, które jeszcze trzymam przy matczynym cycu, codziennie spryskuję zdemoralizowaną, starając się, by korzenie za każdym razem zostały zroszone.

     Nic więcej ciekawego ani zaskakującego nie napiszę. Z pewnością poczekam sobie na rozrośnięcie się rośliny, nie wspominając o tym, na co czekamy z niecierpliwością - kwitnienia :)


Pozdrawiam serdecznie
Voldzio